O nowe wyzwolenie

Za tekst odpowiada Miłosz Wieczór, nihilistyczny scjentysta z programem pozytywnym, miłośnik twórczości Prousta.

Historia ludzkości – jeśli zawierzyć czy to heglowskiej koncepcji Absolutu, czy po prostu paru zdroworozsądkowym obserwacjom – daje się interpretować (metaforycznie i bez zbędnej metafizyki) jako opowieść o rozkwicie ducha wolności w pojedynczej istocie ludzkiej.

Tak sformułowane stwierdzenie można wprawdzie podważać, popierając jego antytezę stosownymi kontrprzykładami – dość zauważyć, jak się ma rozwój techniki do poziomu przysługującej każdemu z nas prywatności – tym niemniej sedno tej myśli zawiera pewną elementarną prawdę, z którą polemizować byłoby chyba trudno. Począwszy od czasów antycznych, i na historii nowożytnej bynajmniej nie kończąc, zarysowuje się ścisły trend dotyczący postrzegania realizacji potrzeb i znaczenia jednostki w społeczeństwie. Nacisk kładziony na istotność tych wielkości przekłada się bezpośrednio na wzrost indywidualnej wolności, w kontekście zarówno wyboru drogi życiowej, jak i realizacji własnych – jakkolwiek oryginalnych – dążeń.

Oczywiście trudno mówić o czymś więcej niż o tendencji; prawo to nie ma charakteru absolutnego, co najwyżej skromnie indukcyjny, i znaleźć można odeń wiele wyjątków – najszczególniej, gdy w grę wchodzą religie i ideologie totalne. A jednak, powiedziałoby się, coś jest na rzeczy; gdy uwzględnimy historię niewolnictwa, emancypacji kobiet, sztuki awangardowej, kojarzenia małżeństw, wolnomyślicielstwa, gdy spojrzymy na historie pojedynczych ludzi, żyjących w bardziej lub mniej odległych czasach, możemy dostrzec pewną bardzo namacalną korelację, wiążącą wespół poziom rozwoju społeczeństwa, pewną formę samoświadomości jednostki oraz stosunek do wolności indywidualnej.

Ciekawy jest – by ująć tę myśl niejako na marginesie – pogląd współczesnych na tak postawione zagadnienie. Brnąc przez dzieje literatury, w każdym niemal pokoleniu natkniemy się na głosy sprzeciwu wobec postępującej degradacji wartości, na ojców strapionych upadającą moralnością dzieci; nie ma tu znaczenia, czy zajrzymy do dialogów platońskich, czy do dzieł XIX-wiecznej literatury rosyjskiej. Mamy wobec tego trzy wyjścia: 1) albo starość jest zawsze zanadto drażliwa wobec młodości, odmawiając jej tych samych praw, których za młodu żądała dla siebie; 2) albo u zarania cywilizacji zachodniej poziom obyczajności i kultury był niesłychanie wysoki i aż do dziś obniża się z pokolenia na pokolenie; 3) albo też dynamika owego poziomu idzie w parze z pewną zmiennością rozkładu akcentów, jakimi obciążano nad wyraz pożądane cechy charakteru i modi życia. Prawda, jak głosi wyświechtany, acz skuteczny frazes, winna leżeć gdzieś w środku ciężkości tak zarysowanego trójkąta; co z kolei kazałoby stwierdzoną „pro-wolnościową” tendencję ujmować w bardziej złożony sposób, raczej jako współgranie postępującej wolności i regresu obyczajności – jakkolwiek by obie definiować w szczegółach i wartościować. Jest to zresztą ujęcie analogiczne do tego, które każe przeciwstawiać sobie dominację społeczeństwa i jednostki jako dwie możliwe realizacje kwestii ustroju społecznego.

Jednak przytoczone stwierdzenia i obserwacje nie mogą zasługiwać na miano odkrywczych, skoro w licznych nurtach filozoficznych znalazły one swój wyraz już paręset lat temu. Padają tu jedynie dla uwypuklenia pewnej tezy, być może trywialnej, być może wartej przedyskutowania i implementacji – tezy zarysowanej w jednym z aforyzmów Nietzschego, który tu cytuję:

„Odwaga bycia nudnym. – Kto nie ma odwagi, żeby jego samego i jego dzieło uznawano za nudnych, nie należy z pewnością do największych duchów, czy to w sztukach, czy w naukach. […]”

– Friedrich Nietzsche, Wędrowiec i jego cień, tłum. K. Drzewiecki, Zielona Sowa, Kraków 2003, s. 19.

Lecz czy – właśnie: czy w czasach, gdy wolno nam „wszystko”, jak niewątpliwie uznałby obserwator z poprzedniej epoki, możemy sobie pozwolić na bycie nudnymi? Pytanie z pozoru absurdalne: przecież nikt nam nie zabroni. Gdy jednak podążymy tropem tego, co niezupełnie uświadomione, co w pewnym sensie va sans dire – możemy dostrzec, że pośród wielu odmienności, jakie akceptuje (a nawet, co trzeba powiedzieć, do jakich przymusza) współczesne społeczeństwo, właśnie tak pojęta nuda mogłaby uchodzić za jedną z najmniej pożądanych.

Co konkretnie? Dba się o nas, byśmy byli towarzyscy, rozrywkowi, zawsze au courant – słowem, rewolucja kulturalna, jaka dokonała się na przestrzeni ostatnich dziesięcioleci, a patrząc szerzej – całej historii, również domaga się od nas poświęcenia. Zdobyliśmy, więc musimy korzystać: inaczej okaże się, że na darmo lata międzypokoleniowych konfliktów, że za bezcen oddajemy prawa, za które lat temu sto jeden czy drugi dałby sobie co najmniej parę palców uciąć. Walka, postęp zawierają w sobie element zobowiązania; i chociaż samo tak ujęte zagadnienie nie jest nowe, to wraz z czasem (a może tylko z perspektywy poznającego świat człowieka?) wydaje się oddziaływać na nas coraz bardziej. Świadomie nie konkretyzuję tu postawionego problemu, ponieważ w indywidualnych przypadkach może on przybierać zupełnie różne twarze – jest to raczej pewna klasa zjawisk społecznych, przejawiających się cichym ostracyzmem i niezwerbalizowanymi naciskami, które, by rzec po gombrowiczowsku, „wciskają” nas w Formę, zniewalają a co najmniej – ograniczają.

Wobec pewnego, bądź co bądź, niedookreślenia napoczętego zagadnienia warto byłoby – niejako pomocniczo – odwołać się do innej, bynajmniej nie drugoplanowej, sprawy ludzkiej; mianowicie do stratyfikacji indywidualnej, czy – mówiąc precyzyjniej – stratyfikacji egzystencji. Chodzi o banalny skądinąd fakt, że człowiek funkcjonuje na wielu „poziomach subtelności”: jest złożoną całością, której nie ima się nijak zasada decorum. Najłatwiej zaobserwować to na przykładzie poszczególnych kategorii czynności, porównując np. czytanie Prousta w łóżku z czytaniem romansideł w tramwaju – nocne słuchanie Bacha z porannym słuchaniem radia – setkę innych przykładów w ten deseń, które każdy dopowie sobie już sam – względem poziomu abstrakcji, konieczności ujęcia analitycznego, wysiłku włożonego w odbiór, przeżycie, własną twórczość.

I oto możemy czuć się przez ludzi ściągani w dół, w przepaść – gdyż bon ton wymaga, by wśród ludzi nie być „trudnym”, by raczej skłonić się ku łatwej lekkości; nie do tego zmierzam, by próbować w ogóle zerwać z konkretnością, z radosnym deptaniem stałego gruntu; nie, raczej wołałbym o zachowanie proporcji, o to, by bardziej złożonym, trudniejszym konceptom nie odmawiać w ramach człowieczeństwa pewnej realności. Każdy poziom może być istotny, każdy – to z pewnością – jest ludzki, zaś ich bilans i proporcje są sprawą konkretnej osobowości. Stąd głos za „nowym wyzwoleniem” – za akceptacją i zrozumieniem prawa jednostki do organizacji poziomów egzystencji w zgodzie z własnymi potrzebami.

Kwestia jest, naturalnie, dosyć subtelna i nieco, powiedzą niektórzy, sztucznie wyciągnięta na światło dzienne. Wreszcie, od wywołanych „największych duchów” moglibyśmy wymagać, by problemy takiej rangi – tj. dotyczące społecznej rangi i akceptacji – pominęli wzgardliwym milczeniem. Z drugiej strony piramida Masłowa potrafi być nieubłagana, a najbardziej wysubtelnione zagadnienia mogą okazywać się najzupełniej realne w odniesieniu do kondycji ludzkiej.

Na cóż to wszystko? Przecież nie chodzi nam tu o teoretyczne rozważanie wagi problemu, klasyfikowanie oddziaływań w społeczeństwie, wprowadzanie sztucznych rozróżnień i teorii. Chodzi o to, byśmy spojrzeli na samych siebie – czy i my sami nie boimy się być nudni, czy lęk ten nie pozbawia nas naszych własnych dróg i wyborów; „nudność” bowiem pewnego gatunku, wbrew temu, co się powszechnie sądzi, może okazać się w niektórych kwestiach warunkiem sine qua non. Dopiero świadomość Formy, jak powie ferdydurkista – czy wgląd w podświadomość, jak rzekłby freudianin – pozwala na pełniejsze określenie drobiazgów, które determinują sposób naszego umocowania w świecie, wśród ludzi; a dalej, przy tym odważnym założeniu, że wolna wola jednak istnieje, na kształcenie swoich postaw, ducha i charakteru. Bo o to przecież idzie: by życie nie byle jak przeżyć; czy nie tak, moi drodzy?

Miłosz Wieczór (ur. 1991) – Nihilistyczny scjentysta z programem pozytywnym. Od czasu lektury Prousta uważa, że życie „jest spoko”, o co zresztą nieustannie kłóci się sam ze sobą. Aktualnie mieszka i pracuje w Barcelonie, gdzie poza modelowaniem układów biologicznych uczy się odróżniać kastylijski od katalońskiego.


Opublikowano

w

,

przez

Tagi: